Przez większość czasu jednak zamiast nieskrępowanej frajdy dostajemy pochód klisz i sucharów, które – wbrew intencji - nie zyskują tu żadnej nowej jakości. Suchar zostaje sucharem. Zamierzona
Jeśli zwrot "drive hard" rozumieć jako "jedź z trudem", to mamy do czynienia z jednym z najtrafniejszych tytułów w historii kina. Trudności na swojej drodze spotykają tu jednak nie tylko bohaterowie. Widzowie niechaj przygotują się na nie lada przeprawę.
Skoro przyjmujący każdą rolę, by wyjść z długów, Nicolas Cage stał się zwyczajową puentą dowcipów o aktorskim upadku, doprawdy nie wiem, co w takim razie począć z gwiazdą tej produkcji – Johnem Cusackiem. Tytuł filmu Briana Trencharda-Smitha nawet kojarzy się z jedną z niedawnych realizacji z Cage'em, ale w porównaniu z "Drive Hard" "Drive Angry" to istny Bergman. Akcja rozgrywa się w Australii. Cusack wciela się w tajemniczego Amerykanina, który wykorzystuje pewnego bogu ducha winnego instruktora jazdy (Thomas Jane) do realizacji własnego przestępczego planu. Punkt wyjścia trochę jak z "Zakładnika" - ale to nie ta konwencja.
Fakt, podobnie jak u Michaela Manna spotkanie z "większym niż życie" kryminalistą staje się dla spacyfikowanego przez codzienność everymana okazją do wyjścia ze skorupy. Grany przez Jane'a Peter Roberts to mąż i ojciec, który pod presją żony porzucił karierę kierowcy wyścigowego i prowadzi szkółkę dla kierowców. Simon Keller (Cusack) pozwala mu urzeczywistnić jego mokry sen (dosłownie – film zaczyna się od sennego marzenia bohatera: zwycięstwa w jakimś rajdzie) o szybkim tempie i adrenalinowym haju. Mann jednak wyciska z tematu nie tylko sprawną akcję, ale i dramatyczne tony. Trenchard-Smith tymczasem bierze wszystko w ogromny cudzysłów, proponując do bólu samczą narrację o kumplach bratających się na męskiej eskapadzie, podczas gdy żona jednego z nich odchodzi od zmysłów. Wywodzący się z nurtu ozploitation reżyser nie mógł chyba inaczej.
Ale klasyki takiego kina ogląda się odmiennie niż jego współczesne realizacje. Niskobudżetowe australijskie akcyjniaki i horrory z lat 70. i 80. (w rodzaju "Pułapki" samego Trencharda-Smitha) nabrały z czasem szczególnej patyny, otoczyła je łaskawa nostalgiczna mgiełka. Na pierwszy rzut oka "Drive Hard" wpisuje się w tę konwencję przesadzonego kina klasy B. Mamy przerysowanych bohaterów ("komiksowy" Cusack w ciemnych okularach, rękawiczkach i czapeczce; fajtłapowaty Jane, nieudolnie próbujący zgrywać twardziela), szybkie samochody i skreśloną grubaśną krechą fabułę. Mamy cały arsenał guilty pleasures kina akcji: od gangu motocyklistów do sceny tzw. "mexican standoff". Ale niemal nic nie działa tu jak powinno – konwencja nie zostaje wygrana. Zaledwie w kilku miejscach (scena z krwiożerczą staruszką) reżyserowi udaje się odpowiednio "podkręcić" tonację. Przez większość czasu jednak zamiast nieskrępowanej frajdy dostajemy pochód klisz i sucharów, które – wbrew intencji – nie zyskują tu żadnej nowej jakości. Suchar zostaje sucharem. Zamierzona przez twórców ironia spływa po widzu jak po kaczce – zostają jedynie nieśmieszne żarty, nieemocjonujące sceny akcji i nieinteresujący bohaterowie.
To oczywiście znak czasów. Niskobudżetowe kino sprzed dwudziestu (i więcej) lat ma jedną kluczową przewagę nad dzisiejszymi produkcjami tego sortu: powstawało ono na taśmie. Dlatego też po latach tamte filmy wyglądają nawet lepiej niż w swoim czasie. Dziś tania produkcja oznacza cyfrę, która – przynajmniej wykorzystana tak jak robi to Trenchard-Smith, "po bożemu" – tylko wydobywa wszelkie niedociągnięcia. Nie będziemy raczej oglądali tego filmu za 30 lat na seansach spod znaku "nocnego szaleństwa".
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu